Krótka historia nadludzkiego wysiłku, który do niczego nie prowadzi – czyli o tym jak się nie skalować.

Nie licząc kompletnego zniechęcenia Mango TV które weszło na twitter i inne social media rok 2018 był dla mnie rokiem testu skalowalności siebie. Czyli co mogę zrobić pracując. Ile mogę zrobić. Ile mogę zarobić. I czy to w ogóle ma ręce i nogi. Ubierając to w inne słowa: zapier… ile się da.

To co zrobiłem

Stwierdziłem, że nie mówię nie na projekty. Szukałem różnych projektów w różny sposób wynagradzanych – jednak wszystkie były powiązane jedną rzeczą, praca miała być wykonana przeze mnie.

  • Współpraca marketingowa – kiedy mogę i jak mogę, w wolnych chwilach zrobienie czegoś.
  • Analiza kodu – mało przygotowania (czasowo), kilka dni ciężkiej pracy.
  • Warsztaty – dużo przygotowania (czasowo), maks trzy dni ciężkiej pracy.
  • Konsulting – mało przygotowania, bardzo dużo czytania, jeszcze więcej pisania, czasami kończyło się na jednym/dwóch spotkaniach.
  • Tworzenie zadań rekrutacyjnych – :-O.
  • Programowanie – mało przygotowania, bardzo dużo czasu zajęte przez pisanie kodu.

W najgorszym momencie pracowałem po średnio 15h na dobę 7 dni w tygodniu, w najlepszym 10h. Czyli Musk byłby dumny:

Po prostu ZMIENIAM ŚWIAT! ;) aż się popłakałem ze śmiechu…

Czy mogłem więcej

Tak, kilka rzeczy nie wziąłem, kilka z przymusu czasowego przełożyłem. Jednak dałoby się coś upchać. Pewnie jak by ktoś do mnie przyszedł z kolejną analizą kodu czy współpracą marketingową (zależy co) to bym to zrobił. Jednak kolejnego projektu dev czy warsztatów bym nie wziął.

Pod koniec chodziłem już tak rozdrażniony, że aż mi się trochę w głowie mieszało – co zrobiłem? Czy wysłałem? Czy wysłałem do dobrego klienta? Co mam na wczoraj do zrobienia?

To jak się czuję teraz

Jak wór śmieci. O dosłownie taki:

Jak śmieć
Jak śmieć

Czuję, że osiągnąłem limit. Momentami moja praca polegała na tym by gasić pożary. Dosłownie to pracowałem na zasadzie pożarów. Który jest dzisiaj do zgaszenia, a który może jeszcze poczekać chwilę. To wykańczało, psychicznie i fizycznie. Medytacje pomagały jednak nie bardzo.

Moja głowa nie miała przerwy – żadnej. Cały czas pracowała. Jak nie planowała to rozkminiała jak coś zrobić. 90% konwersacji jakie miałem wchodziło jednym uchem, wychodziły drugim. Moje sprinty z rana wyglądały tak, że kończyłem jedne i zaczynałem drugi. W najgorszym momencie miałem 5 sprintów dziennie.

To co działało

NIC, szczerze. Piszę ten post nie po to by pokazać, że się da tylko, że nie tędy droga. Zeskalować się w ten sposób jaki zrobiłem jest łatwo. Wytrwać w nim na dłuższą metę bardzo ciężko. Taka praca zaczyna się odbijać na psychice.

Jeżeli przypadkiem coś do nas dotrze – jakaś informacja – możemy zareagować zupełnie nieprzewidywalnie. Może nas to wkurzyć, może to nam siedzieć w głowie, może to popsuć cały dzień i spowodować, że już nic nie będziemy robić. Najlepsze, że informacja ta dla wyspanego organizmu była by śmieciem, nic nie wartą notką, szumem, który można pominąć. Najgorsze, że takie informacje mogą siedzieć w nas nawet kilka dni. I jak coś takiego siedzi, to człowiek potem chodzi KOMPLETNIE roztargniony i rozdrażniony. Małe pytanie może spowodować awanturę, opóźnienie kolejnej dostawy mebli rozbudzić chęć mordu. Ogólnie stan ludzki można nazwać niestabilnym.

Jak do tego dojdzie, że ma się rodzinę i TRZEBA jednak jakoś się powstrzymać przed atakiem, nagle wykorzystujemy całą swoją silną wolę nie na to by pracować, ale by nie wybuchnąć.

Najgorsze jednak przychodzi pod koniec. Kiedy już się wszystko zamyka, każdy z projektów i ma być normalnie… jesteśmy tak wypruci, że nie czujemy z tego radości. Nie widzimy tego czego dokonaliśmy tylko, raczej przytłaczającą szarość. Co z tego, że UE pochwaliło projekt? Co z tego, że projekt wygrał jakiś tam konkurs? Co z tego, że klient był super zadowolony? Co z tego, że dostarczyłeś zajebiste szkolenie? A no nic. I tak się czuje po całym roku.

Czyli co?

Czyli, skalowanie się w ten sposób – więcej pracy, więcej klientów, więcej kasy – jest samo-destrukcyjne. Na dłużą metę nie do utrzymania i odbija się to na wszystkich wokół nas. WSZYSTKICH.

Zamiast tego trzeba się naprawdę zastanowić co chce się robić. Na przykład, skoro nagle mamy 10-12-15 klientów to może lepiej zatrudnić kogoś? Jak wiemy co robić, możemy proces spisać, przekazać go, przyuczyć i jazda. Oczywiście, mniej kasy wpadnie. Jednak nie kosztem naszego zdrowia. Przy rozsądnym podejściu można rosnąć i mieć przy tym frajdę jak i dobre przychody. A może to nie jest coś co my chcemy robić i wolelibyśmy się skoncentrować nad czymś innym?

Odpowiedzi na wiele pytań są w Twojej głowie, trzeba jedynie je wyciągnąć. Ja tym zacząłem się zajmować kilka miesięcy temu, wiedząc, że nie mam czasu to lepiej zacząć myśleć wcześniej o tym ;) i tak powoli klaruje mi się plan na nowy rok. Już pewne rzeczy zostały nawet rozpoczęte. Oczywiście, nie będzie to idealny rok jeszcze, jednak nie będzie to przejebany rok jak ten. Jak dobrze pójdzie będzie to zajebisty rok, jak nic nie wyjdzie będzie po prostu dobry rok.

Skalowanie siebie pod względem ilości pracy jest nieopłacalne i destrukcyjne. Serio.

PS.: przy skalowaniu zasada: No „yes”. Either „HELL YEAH!” or „no”. może nie działać. U mnie większość projektów była HELL YEAH! ;)

6 KOMENTARZE

  1. Dobrze, że powstał ten artykuł – myślę, że niektórym da do myślenia. Sam staram się walczyć od jakiegoś czasu ze skalowaniem i nadmierną eksploatacją siebie i widzę, że to daje bardzo dobre efekty – wzrasta kreatywność, motywacja a i życie wydaje się jakieś takie… ciekawsze ;)

  2. Każdy ma inne priorytety. Co innego doświadczony specjalista w jakiejś branży a co innego osoba dopiero zaczynająca np. z własną działalnością. Ja pracuję na etacie i zastanawiam się nad własną działalnością w branży IT. Gdy już założę działalność na początku będę musiał bardzo się eksploatować

  3. Przechodziłem podobny “proces” jakis rok temu, wylądowałem u lekarza od dyńki :/ Co prawda dochodzę powoli do siebie ale czuję, że sporo zdrowia straciłem i nie było warto.

Comments are closed.